Przykład: Francois Hollande – prezydent Francji.
Sam polityk o włos nie został pierwszym małżonkiem (taki męski odpowiednik pierwszej damy), kiedy to w 2007 roku jego ówczesna towarzyszka życia Segolene Royale nieznacznie przegrała w drugiej turze wyborów prezydenckich.
Potem przezornie zmienił partnerkę na młodszy model.
No cóż bycie człowiekiem sukcesu zobowiązuje. Ale wiadomo, że ciągnie wilka do lasu. Nowa partnerka pani Valerie Trierweiler też swój charakterek ma.
Zresztą nie darmo jeden z parlamentarzystów z opozycyjnej UMP Lionnel Luca nadał jej ksywkę rotwailer. Chodziło o grę słów: Trierweiler-Rotweiler.
Ksywka zresztą samego pana Luke bardzo bawiła, ale tylko do czasu … kiedy to wsiedli na niego wszyscy oskażając o totalny brak poprawności politycznej. (Hipokryci). Ale w ksywce ziarnko prawdy było.
Bo pani Trierweiler cicho siedzieć nie zamierza. I twituje. I to nie zgodnie z oficjalną linią polityczną. I gdy tylko jej nowy małżonek (jako prezydent) wyraża poparcie dla swojej byłej (czyli Segolene Royale) w wyborach parlamentarnych, to pani Waleria zaraz twituje poparcie dla rywala swojej rywalki czyli pana Oliviera Falorni. Ludzkie, ale małostkowe.
A jaki to smaczny kąsek dla prasy. A jaka radocha dla ludu. No i tak rywalowi rywalki dostaje się ciepły stołek we francuskim parlamencie.
A pan prezydent ma urwanie głowy z babami. A ma ich na głowie aż dwie, i to każdą z charakterem. I żadna nie popuści. A prasa też nie popuści. I już przykleiła prezydentowi etykietkę pantoflarza.
Teraz kukiełka przedstawiająca pana prezydenta w popularnej szopce politycznej Guignols skarży się, że to nic wyciągnąć od Angeli Merkel 100 milionów euro w porównaniu z wyciągnieciem pilota od Valu (czyli tak pieszczotliwie nazwanej pani Trierweiler). A jaką procedurę trzeba przejść, żeby choć na chwilkę nacieszyć się guzikiem nuklearnym.
Wniosek: z kobietą z charakterem u boku, każdemu politykowi, prędzej czy później przykleją etykietkę pantoflarza.
No chyba, że zainteresowany, wcześniej sam się postara o etykietkę kobieciarza.
Spójrzcie na takiego Billa Clintona. Może nawet wybiec za odjeżdżająca do pracy Hilary w fartuszku i z drugim śniadaniem na wynos. I nikt nie pomyśli: jaki z niego pantoflarz. Bo wiadomo, ze przecież kobieciarz. Jak to mówią Francuzi, nie wiadomo co lepsze cholera czy dżuma.
Ale pyszne te kanapki przygotowane przez Billa. Palce lizać.